Przedstawiamy Nigdy nie byliśmy obudzeni

Czas na kolejny z moich licznych, dogłębnych wpisów na temat książki, którą uznałem za interesującą. Tym razem jest to „ Nigdy nie byliśmy przebudzeni: kulturowe sprzeczności nowej elity” Musy al-Gharbiego. Jak zawsze, w kolejnych wpisach będę próbował odzwierciedlić poglądy al-Gharbiego, a nie moje własne, a w przypadku pytań w sekcji komentarzy postaram się formułować odpowiedzi w oparciu o argumentację al-Gharbiego. Stopień mojej zgody lub sprzeciwu zostawię na koniec serii.
Wiele książek zostało napisanych w ciągu ostatnich kilku lat krytycznie badających zjawisko „przebudzenia”, często przyjmując wojownicze podejście. Wśród nich wyróżniają się : „America's Cultural Revolution: How the Radical Left Conquered Everything” Chrisa Rufo , „The Origins of Woke: Civil Rights Law, Corporate America, and the Triumph of Identity Politics” Richarda Hananii oraz „The Third Awokening: A 12 Point Plan for Rolling Back Progressive Extremism” Erica Kauffmanna. Znacznie bardziej interesowała mnie praca al-Gharbiego, ponieważ jego krytyka przebudzenia wynika z nastawienia życzliwego. Współczujący krytyk często może rzucić o wiele więcej światła niż wrogi antagonista – kiedyś wskazałem na krytykę „liberalizmu opartego na wszystkim” autorstwa Ezry Kleina jako przykład tej samej zasady.
Książka Musy al-Gharbiego analizuje wzrost „przebudzenia” nie jako nowe zjawisko, lecz jako wydarzenie, które miało miejsce wielokrotnie w odpowiedzi na określone warunki społeczne. „Przebudzenie” to po prostu etykieta używana dla określenia ostatniej fali tego zjawiska. Ponadto al-Gharbi stara się zrozumieć pewne kluczowe sprzeczności w przebudzeniu, zarówno w jego obecnej, jak i przeszłej formie. Zaczyna od opisu, jak w czasie jego studiów na Uniwersytecie Columbia, zachowanie najbardziej „przebudzonych” studentów po zwycięstwie prezydenta Trumpa w wyborach prezydenckich w 2016 roku było zastanawiające:
W kolejnych dniach wielu studentów Columbii twierdziło, że wyniki wyborów tak ich zszokowały, że nie mogli odrobić testów ani prac domowych. Uparcie twierdzili, że potrzebują wolnego. Kilka rzeczy w tych żądaniach wydało mi się uderzających.
Po pierwsze, są to studenci uniwersytetu Ivy League — w przeważającej mierze ludzie z zamożnych rodzin. I nawet jeśli nie pochodzili z zamożnych rodzin, prawdopodobnie opuszczą uczelnię z dobrą pozycją. W końcu Columbia to elitarna uczelnia (tj. uczelnia stworzona z myślą o kształceniu elit). I to nie jest tajemnica. Studenci wybierają uczelnię taką jak Columbia zamiast lokalnego uniwersytetu z grantem właśnie dlatego, że aspirują do bycia bardziej elitarnymi niż większość innych absolwentów (którzy, jak zobaczymy, sami są zazwyczaj w znacznie lepszej sytuacji niż reszta populacji). Osoby z mniej uprzywilejowanych środowisk regularnie płaczą ze szczęścia, gdy dostają się na uczelnie takie jak Columbia, właśnie dlatego, że wiedzą, że właśnie otrzymali bilet do innego życia.
Pomimo swojego elitarnego (lub aspirującego do elity) statusu, studenci ci zachowywali się tak, jakby mieli osobiście ponieść ogromną krzywdę w wyniku wyborów:
Zamiast tego wielu studentów zdawało się postrzegać siebie jako wyjątkowo podatnych na działania Trumpa i jego reżimu, jako szczególnie zagrożonych lub skrzywdzonych. Domagali się wszelkiego rodzaju udogodnień dla siebie, aby poradzić sobie ze zwycięstwem Trumpa – a uniwersytet chętnie i bezkrytycznie się na to zgodził.
Być może ci studenci byli tak dotknięci tylko dlatego, że ogarnęła ich obawa o to, jak prezydentura Trumpa wpłynie na biednych i bezbronnych. Al-Gharbi zauważył jednak, że ich pozorna troska o bezbronnych nie przejawiała się w żaden namacalny sposób:
Tymczasem wokół studentów krążyła cała ta inna konstelacja ludzi, którzy wydawali się dla nich dosłownie niewidzialni. Ogrodnicy, pracownicy utrzymania ruchu, ekipy przygotowujące posiłki, ochroniarze. Nie było żadnego znaczącego ruchu studenckiego w ich imieniu. A to właśnie oni, zgodnie z dominującą narracją, mieli najwięcej stracić na zwycięstwie Trumpa. Podczas gdy osoby uczęszczające na zajęcia na Uniwersytecie Columbia są w przeważającej mierze bogate lub o wysokiej mobilności społecznej, ci pracownicy pochodzą zazwyczaj ze skromniejszych środowisk. W nieproporcjonalnie dużej mierze są to imigranci i mniejszości. Jednak studenci nie zaczęli od żądania, aby te osoby otrzymały dzień wolny, ani od domagania się wyższych płac, lepszych świadczeń czy ochrony dla tych osób. Zamiast tego skupili się na sobie.
Tymczasem zachowanie tych, którym rzekomo groziła szkoda wyrządzona przez prezydenturę Trumpa, było zauważalnie mniej nacechowane egoizmem:
Ci ignorowani robotnicy – ludzie, których stawka w tych wyborach jest największa (według narracji samych uczniów) – również nie twierdzili, że potrzebują wolnego, bo są zbyt przerażeni. Nie przedstawiali się jako ofiary. Chociaż w kolejnych dniach klasy były pełne łez, nigdy nie widziano, na przykład, woźnych, którzy urządzaliby awantury, szlochając bez opamiętania o polityce, szorując toalety po bogatych dzieciakach. Po prostu następnego dnia pojawili się w pracy i wykonali swoje obowiązki.
Te same obserwacje można poczynić poza murami uczelni i w zawodowym świecie postępowych elit:
Kiedy opuszczałem kampus, spacerując po Upper West Side czy innych zamożnych dzielnicach Manhattanu, rozgrywały się podobne sceny. Zwycięzcy panującego porządku wyszli na ulice, krążąc oszołomieni niczym po wybuchu bomby, pocieszając się nawzajem i opłakując pokrzywdzonych, mimo że byli wożeni i obsługiwani – jeszcze bardziej niż zwykle – bo byli po prostu zbyt roztrzęsieni, by cokolwiek zrobić. I oczywiście mogli sobie na to pozwolić, ponieważ ludzie, którzy im usługiwali, zjawiali się w pracy jak zwykle.
To wydarzenie po prostu rzuciło światło na kluczowe zjawisko – jak postępowe elity zdają się żyć, deklarując troskę o biednych i bezbronnych, jednocześnie czerpiąc korzyści z systemów socjalnych, które pogarszają życie tych biednych i bezbronnych. I dalekie od bycia biernymi beneficjentami tego systemu, te same elity aktywnie kultywują i konstruują te same rozwiązania, które potępiają jako wyzyskujące. Tak jest w codziennym życiu gospodarczym:
Nawet najbardziej seksistowski lub bigoteryjny bogaty biały człowiek w wielu innych kontekstach nie byłby w stanie wykorzystywać kobiet i mniejszości w takim stopniu, jak typowy profesjonalista o liberalnych poglądach w miastach takich jak Seattle, San Francisco czy Chicago robi to na co dzień… Zamiast tego, postępowe bastiony związane z gospodarką opartą na wiedzy to miejsca z dobrze naoliwionymi maszynami do bezmyślnego wykorzystywania i odrzucania bezbronnych, zdesperowanych i pokrzywdzonych. I to w dużej mierze profesjonaliści głosujący na Demokratów wykorzystują ich – nawet gdy otwarcie narzekają na nierówności.
Al-Gharbi zauważa to również w działaniach aktywistów – opisuje, jak protestujący na ulicach Upper West Side w imieniu ruchu Black Lives Matter (sami w przeważającej mierze biali i zamożni) trzymali transparenty, wiwatowali i skandowali hasła ruchu:
Kilkakrotnie jednak widziałem demonstrantów oddających się temu rytuałowi dosłownie tuż przed – dzieląc pas rozdzielający jezdnie – bezdomnymi czarnoskórymi mężczyznami, którzy nie mieli nawet butów. Tłoczyli się na ławkach, z których korzystali bezdomni, stojąc pośród toreb z ich skromnymi rzeczami doczesnymi, aby dopingować ruch Black Lives Matter. Tymczasem czarnoskórzy mężczyźni tuż przed nimi wydawali się niewidzialni. Byli elementem krajobrazu przypominającym ławkę – przeszkodą, którą demonstranci musieli omijać, aby nie przewrócić się, machając transparentami BLM do przejeżdżających samochodów.
Jednak w stosunkowo krótkim czasie społeczność, z której wywodzili się protestujący, zadbała o to, aby te „przeszkody” zostały usunięte z tego obszaru:
W regionie, w którym w wyborach powszechnych w 2016 r. Hillary Clinton zagłosowała stosunkiem głosów 9 do 1, a w kolejnych miesiącach tak samo było z Joe Bidenem, w trakcie globalnej pandemii i w tym samym czasie, gdy w zasadzie całym sercem popierali ruch na rzecz sprawiedliwości rasowej, liberałowie z Upper West Side zjednoczyli się, by zadeklarować bezdomnym: „Nie na moim podwórku” — i skutecznie przekonali władze miasta do przeniesienia biednych gdzie indziej.
Te doświadczenia skłoniły al-Gharbiego do refleksji nad różnymi sposobami, w jakie zachowanie „przebudzonych” wydaje się diametralnie sprzeczne z wyznawanymi przez nich wartościami i celami. Dlaczego na przykład aktywiści na rzecz sprawiedliwości społecznej tak często angażują się w działania, które „wydają się nie do końca odzwierciedlać wolę i interesy ludzi, którym te gesty mają pomóc”? Skoro „dyskurs o sprawiedliwości społecznej jest przejmowany przez elity, by służyć ich interesom”, jak często się twierdzi, to co w naturze ideologii sprawiedliwości społecznej sprawia, że jest ona tak zgodna z interesami możnych? Skoro przynależność do mniejszości rasowej lub seksualnej jest ogromną wadą, „to dlaczego elity tak chętnie identyfikują się z tymi właśnie grupami lub publicznie utożsamiają się z ludźmi, którzy potrafią – nawet naginając prawdę, by osiągnąć te cele?”. W gruncie rzeczy, czy „przebudzeni” kiedykolwiek byli naprawdę przebudzeni, w sensie dążenia do uczynienia społeczeństwa bardziej sprawiedliwym i sprawiedliwym? A może przebudzenie jest systemem idei, który pozwala elitom usprawiedliwiać i utrwalać swoje przywileje kosztem tych, którym rzekomo chcą pomóc?
Musa al-Gharbi ma wiele do powiedzenia na ten i wiele innych tematów. Najpierw jednak należy wyjaśnić kilka podstawowych idei dyskusji. W następnym wpisie przedstawię ogólne założenia i idee, które stanowią podstawę analizy al-Gharbiego, a także jego odpowiedź na dwa ważne pytania – kim jesteśmy „my” i czym jest „przebudzenie”?
econlib